
Aniu, miało być ważne…
Jest sobotni słoneczny poranek- 23 marca, wyruszam w drogę do Poznania. Jest ciepło, wiosna powoli budzi się do życia, choć jeszcze chłodny zimowy wiatr z rana nie daje o sobie zapomnieć. W mojej podróży towarzyszą mi muzyka i książka, w słuchawkach rozbrzmiewają dźwięki “Białego szumu”. Wiem już, że podczas tej dwugodzinnej drogi przesłucham płytę wielokrotnie, w sumie będzie to z 60 albo i więcej razy. Dawno przestałam już liczyć. Dobrze mi z tym, nastrajam się na wieczór, na muzyczne spotkanie z twórczością osoby, która od 19 lutego niczym bumerang wraca do mnie każdego dnia.
Ostatni raz wyruszyłam w swoją muzyczną, koncertową podróż w sierpniu 2018 roku jadąc do Olsztyna na Green Festival. Brakowało mi tego oczekiwania i drogi na koncert artysty, na którym mi zależy, który jest dla mnie ważny.
W głowie mam gonitwę myśli, cieszę się niczym dziecko, a jestem przecież już dawno dorosła, pesel 81 zobowiązuje i w moim wieku nie wypada już się czymś tak bardzo ekscytować. A jednak w duchu mówię sobie chrzanić to i po raz kolejny próbuję obalić w swojej głowie stereotypy chcąc uwierzyć, że to nie jest sen, że to, co zrobiła z moim sercem ta płyta jednak jest jawą i jest prawdziwe. A za kilkanaście godzin usłyszę ją na żywo i na bank będę mieć ciary na całym ciele. Czy jednak będę cieszyć się tym dniem bez pamięci?
Po 2 godzinach dojeżdżam do Poznania, lubię to miasto tętniące życiem, dobrze się w nim czuję. Odwiedzam je po raz kolejny przyjeżdżając na koncerty. Mam tu już swoje miejsca i znajomych, do których wracam. Tak też jest i dzisiaj. Kwadrans po 19:00 przekraczam próg klubu “Foodhall”. Trochę się denerwuję, bo boję się, że moje oczekiwania, co do tego koncertu są zbyt wygórowane. Biorę jednak głęboki wdech i rozglądam się wokoło. Nigdy tutaj nie byłam. Jest niewielu ludzi, w duchu myślę sobie nie wierzę, serio będzie tak mało osób? Czy tylko we mnie ta płyta wrosła tak głęboko? Mija jednak trochę czasu a ludzie powoli się schodzą. Jeszcze leniwie stoją przy barze sącząc czerwone wino. Jedni siedzą przy stolikach, rozmawiają i flirtują, inni podpierają parapety, a ja stoję w pierwszym rzędzie obok dziewczyn, które były już na koncercie we Wrocławiu. Zastanawiam się w duchu, czy wiedzą po co tutaj przyszli i jakie są ich oczekiwania? Czy dla nich to jest tylko chwila rozrywki, tylko koncert? Czy przesłuchali już płytę? Czy przyszli dopiero ją poznać? Zakochają się w niej, tak jak ja? Czy raczej przejdą obok niej obojętnie? Widzę, jak parę osób pochodzi kupić płytę, obejrzeć koszulki. Ja niecierpliwie czekam na pierwsze takty muzyki i w duchu mówię: Ania no wyłaź na tą scenę, bo mnie już nosi. Intuicja podpowiada mi, że tego wieczoru to emocje będą grały pierwsze skrzypce i że tak, jak kiedyś podczas koncertu Korteza w Toruniu ludzie będą stali ze łzami w oczach tuląc ukochane osoby a w historii opowiedzianej przez Anię odnajdą swoje własne przeżycia.
Posiadam tzw. wysoką wrażliwość (ang. HSP), która cechuje osoby, których układ nerwowy jest bardzo wrażliwy na bodźce. Ciało inaczej reaguje niż u większości osób. Nie mam na to wpływu, to dzieło genetyki 😉 Często w społeczeństwie osoby wrażliwe metkuje się, jako te negatywne, bo przecież jak można aż tak dużo czuć? Dzieciom mówi się, że z tego wyrosną, bo życie jest przecież twarde. Moim zdaniem jednak świat bez wrażliwców by zginął i byłby gorszym miejscem a na pewno mniej empatycznym. Ludzie wrażliwi dostrzegają więcej niuansów i szczegółów. I mają bogate życie wewnętrzne. Często jednak potrzebują wyciszenia i chwil spędzonych w samotności.
W świecie muzyki wrażliwców jest wielu, to właśnie ta cecha pozwala im tworzyć. Dla mnie przestrzeń mainstreamu była miejscem, w którym tych emocji nie ma. Nie mogłam znaleźć żadnego artysty, który niósłby ze sobą głębsze treści. Muzycznie także mnie tam nic nie porywało. Zawsze muszę mocniej i bardziej odczuwać. Taka już jestem. Jeszcze niedawno przepraszałabym za swoją wysoką wrażliwość, dzisiaj już tego nie robię, gdyż mam świadomość, że to jest dobre, trudne, ale na pewno wartościowe.
W końcu jednak po latach poszukiwań znalazłam ten głębszy sens w twórczości osoby, której bym się w ogóle nie spodziewała. Ania Karwan udowodniła, że muzyka nie baczy na gatunki i szufladki w jakich ją zamykamy, że ważny jest człowiek.
Wracam myślami do recenzji, którą jakiś czas temu napisałam. Nie czytałam wtedy nic, poza jednym krytycznym komentarzem na stronie empiku. Nie chciałam się bowiem niczym sugerować, żadną wypowiedzią, czy udzielonym przez Anię wywiadem. Postawiłam na swoją własną intuicję i wrażliwość muzyczną. Kiedy po jej napisaniu kupiłam płytę i przeczytałam umieszczone na niej dedykacje wzruszyłam się. Gorąco zachęcam do ich przeczytania, bo warto, rzadko kto w taki sposób dziękuje. Tak naprawdę dopiero wtedy, po 11 marca zaczęłam słuchać wywiadów. Chciałam zobaczyć jaką Ania jest osobą i w jaki sposób mówi o tej płycie i opowiada o sobie. Słuchając jej wypowiedzi pomyślałam wówczas, że jest mądrą kobietą i że jej światopogląd i postrzeganie świata są mi bliskie. A te swoje przeżycia ma wypisane na twarzy, słyszę je w jej głosie, jak śpiewa i wiem, że to jest prawda. Tak naprawdę, to przyznam szczerze, że czekałam na ten album od 2015 roku, od kiedy zaczęłam pisać o muzyce.
Powtórzę się, ale takich płyt nie ma w mainstreamowym popie. Takie historie się nie sprzedają, nie są trendy. A jednak Ania Karwan poprzez swój emocjonalny ekshibicjonizm zrobiła coś absolutnie wyjątkowego. I to nie tylko dlatego, że teksty są świetne a muzyka piękna a Ania ma profesjonalny wokal. Tą płytę zbudowały emocje i jej samoświadomość, przepracowane lata nad pokochaniem i zrozumieniem samej siebie i tego, kim chce być na scenie i co ma ludziom do powiedzenia. To wszystko ułożyło się w piękną całość i okazało się, że ta muzyka pop, w której na próżno szukałam wartościowych treści nagle mnie na nowo otworzyła. Nagle pokazała, że także tam, ktoś wartościowy może stworzyć sztukę, która dotrze do wielu ludzkich serc. Tak, to jest misja Ani Karwan, po 18 latach od debiutu scenicznego jej właśnie taka, a nie inna emocjonalność i postrzeganie świata otwierają serce drugiego człowieka. Bez showbiznesowej ściemy, bez kompromisów, bez wyuzdania, z pokorą i skromnością a jednocześnie z pełną świadomością tego, jaka teraz jest. A proszę Państwa Ania Karwan jest, jak powiedział Bogdan Kondracki- prawdziwą divą.
Moje rozmyślania przerywa gasnące światło. Zaczyna się, jest kwadrans po 20:00. Na scenę wchodzą kolejno muzycy: Tomek Świerk, Michał Burzymowski, Piotr Bogutyn i Błażej Gawliński. Uśmiecham się, bo dwójka z nich studiowała na Akademii Muzycznej w moim mieście (myślę sobie: ziomale!). To profesjonalni muzycy, kompozytorzy, producenci, aranżerzy, współpracujący kiedyś m.in. z Korą, Organkiem, Kubą Badachem, czy Urszulą.
Koncert rozpoczyna delikatne intro zagrane przez Tomka Świerka na pianinie. Po paru taktach rozpoznaję dźwięki “Białego szumu“. Ludzie jeszcze rozmawiają między sobą, słuchać lekki gwar. Jeszcze klimat tego wieczoru ich nie wchłonął.
Po chwili na scenę wchodzi ona, ta, na którą będą zwracać teraz uwagę już wszyscy w tej sali. Rozlegają się gromkie brawa, gdy ludzie także już rozpoznają “Biały szum”. Przyglądam się Ani, czuję jej skupienie, nie widzę już stresu, choć głos lekko jeszcze drży. Wers po wersie powoli i z gracją kocimi, zmysłowymi ruchami buja się w rytm utworu. A ja zaczynam zatapiać się w historię jej życia.
Gwar cichnie, ludzie porozsiewani dotąd po kątach podchodzą bliżej sceny. Po mojej lewej stronie widzę grono milczących, zapatrzonych i zasłuchanych facetów. Tak, panowie też są wrażliwcami 🙂
Ania nie daje nam czasu na bicie braw, płynnie przechodzi do utworu “Nie boję się“, a my jeszcze trochę onieśmieleni nie potrafimy śpiewać razem z nią, kiedy wyciąga w naszą stronę mikrofon. Cieszy mnie, że nie jest to wykonanie 1:1 jak na płycie. Ania pozwala popłynąć swojemu głosowi, a końcówka, kiedy śpiewa “może odlecisz wcześniej niż ja i sama odróżnisz dobro od zła” to już jest popis jej wokalnych umiejętności. Ja cieszę się tą solówką gitary elektrycznej, bo na płycie wiem, że jest znacznie delikatniejsza. Zajebiście to brzmi z wyraźnym brzmieniem perkusji i pianina.
Ania kłania nam się w pas i przeprasza, że pierwotnie Poznania nie było na liście koncertowej, ale niezmiernie się cieszy, że jej managerce udało się jednak znaleźć wolny termin i miejsce.
Jedziemy dalej, energiczna gitara elektryczna wprowadza mnie do “Cudu“. Zaczynam się bujać i wystukiwać na barierce rytm piosenki. Po chwili wszyscy podnosimy ręce do góry rytmicznie klaszcząc. Atmosfera staje się luźniejsza, stres schodzi zarówno z muzyków, jak i odbiorców. Dzielący nas dystans się zmniejsza. Ja ponownie zachwycam się solówką gitary z pianinem.
Ania zdradza nam, że to jest dopiero 3 koncert na tej trasie, ale czuje jakby już z nami była. Mówi, że część z nas już dobrze zna, bo obserwuje nas, a my nawet o tym nie wiemy 😉 I, że docierają do niej reakcje, jakie wywołuje w nas utwór, który za chwilę zagra. Nie chce wprowadzać nas w smutny nastrój ani poruszać pokładów rozpaczy. Nie chce wywołać w nas także poczucia ciężkości, lecz chce przynieść nam ukojenie. Zachęca nas abyśmy zamknęli oczy i wsłuchali się w swoją duszę, a na pewno się tam spotkamy.
Tomek zaczyna grać… ja zamykam oczy i zaczynam słuchać duszy, w której nie ma już “Czarnego świtu” a rodzi się nadzieja. Kiedy Ania śpiewa, że zabrakło im o włos chcę jej ten włos podarować, tą odrobinkę, której zabrakło. Wiem jednak, że to nie jest możliwe, bo to historia, która jest już zamknięta. Patrzę na Anię, kiedy jej wzrok pada na Tomka grającego outro. To jest najpiękniejszy moment podczas tego koncertu, ten dźwięk pianina, ta interpretacja muzyczna dają mi ukojenie a przez ciało przebiegają mi dreszcze.
Ania nie pozwala nam bić długo braw (pewnie byśmy klaskali z parę minut), nie ma na to czasu, gdyż z ukojenia Ania zabiera nas do świata strachu i niepewności, do piosenki “Mała miłość“. Do świata bez zrozumienia, w którym coś ją wstrzymuje i powoduje, że znajduje się w stanie zawieszenia. To przepiękna piosenka o utraconej miłości mężczyzny i zarazem wielkiej matczynej miłości do córki. To też chęć szukania porozumienia z drugim człowiekiem dla dobra dziecka, gdyż spory tracą wówczas swój sens. Widzę, jak śpiewając Ania przeżywa sceniczny katharsis, dostrzegam jej siłę i odwagę. Wiem, że na całe szczęście, to jest już za nią. I mam nadzieję, że już się nie boi i że już więcej nikt jej nie skrzywdzi. Jestem jej wdzięczna za odwagę zaśpiewania tego wszystkiego na żywo. Płyta i koncert to są dwie różne bajki. W studiu, w strefie komfortu możesz robić duble, nagrywać wokale wiele razy. Na scenie nie ma już dubli. Wszystko idzie na żywca. Widać każdą emocję na twarzy. Niczego nie ukryjesz. Jest więc bardzo intymnie, a kiedy w jednym miejscu spotykają się dusze, które czują podobnie, to zwykły koncert przeradza się wówczas w niezwykłe spotkanie. A ty na ponad godzinę zapominasz o całym świecie. Jesteś tylko ty i artysta, który jest na scenie. To jest właśnie magia muzyki, tej nie byle jakiej, którą przeżywa się sercem.
Podobno moc w słabości się doskonali. U Ani jej największa słabość- lęk staje się jej największą siłą. To z niej czerpie twórczą inspirację, która teraz, emocjonalnie przez nią przepracowana wydaje tak piękne owoce. Oczyszcza ją z tego, co złe, wydając obfity plon.
Ania zarzeka się, że nie będzie dużo gadać, bo generalnie ma tak, że nawet jak jej nie zadają pytań, to ona i tak na nie odpowie. Mówi, że chce abyśmy wyszli z tego koncertu z nadzieją i z uśmiechem na twarzy. A kiedy pisali tą płytę m.in. z Tomaszem (w tym momencie rozlegają się gromkie brawa dla Pana Świerka), to zaczęli od utworu “3 kilometry w linii prostej“, w którym chcieli zawrzeć wszystko to, co czują do muzyki: pasję, miłość, namiętność, zmysłowość, huragan uczuć, emocji, zawirowania, burze, powroty, wodospady. I okazało się, że ta płyta jest tak bardzo o nich i o tym jak bardzo przenikliwie rozumieją się w muzyce i…
Kolejny utwór witamy okrzykami i rytmicznymi oklaskami. Ja zajarana rockową gitarą i delikatnym pianinem zatapiam się w “Aleję gwiazd“. W tej piosence jest wszystko: cudny szept Ani, krzyk powodujący ciary i rockowy pazur. Ten krzyk powoduje, że też chcę wyrzucić z siebie ten lęk, który mnie kiedyś zniewolił, sparaliżował mięśnie, nie pozwalające prowadzić samochodu, który powodował nawracające migreny, nie pozwalał normalnie funkcjonować. Dla mnie ten koncert także staje się swoistym oczyszczeniem. Stoję zasłuchana z otwartą gębą. A w sercu cieszę się ogromnie, że ten lęk Ani już nie towarzyszy, że przestał ją dominować, bo wiem jakie to trudne walczyć z nim każdego dnia, bo lęk tak naprawdę nigdy całkowicie nie znika. Pojawia się w najmniej spodziewanych momentach i atakuje ze zdwojoną siłą.
Dzięki opowiedzianej historii na tej płycie wiem, że nie jestem, nie byłam sama w swojej walce z lękiem. I, że też wygrałam, nauczyłam swoje ciało i psychikę walczyć, choć zajęło to bardzo dużo czasu.
Odwracam głowę, patrzę na twarze ludzi i ich reakcje na to, co Ania do nich mówi i w jaki sposób śpiewa. Nie ma głupawych żartów, padających ze sceny, czy sztampowych tekstów w stylu “Poznań, zróbcie hałas”. Tutaj jest emocja, jest nostalgia i coś ważnego do opowiedzenia. Jest czas i miejsce na spotkanie ze sztuką muzyczną utkaną z prawdziwych przeżyć artysty. Nie ma kolorowania, ubarwiania. Dzięki temu, w jaki sposób Ania dzieli się swoją przeszłością z ludźmi wierzę, że zyskuje grono wiernych fanów poruszonych jej twórczością, którzy będą czekać na jej kolejne płyty i będą przychodzić na kolejne koncerty. Widziałam, co z ludźmi robił Kortez, jak ludzie reagują na twórczość Marka Dyjaka. W ciągu trzech lat byłam na ponad 130 koncertach różnych artystów reprezentujących szeroki wachlarz gatunków muzycznych. Nie jestem koncertowym nowicjuszem, jednak taką historię artysta opowiedział mi po raz pierwszy i po raz pierwszy mogę się z nią utożsamić, a to zbliża.
Najważniejszą rzeczą w życiu jest dla mnie prawda i sytuacje, w których ludzie nie udają. Dlatego podświadomie szukam ich wokoło. Tego też szukam w muzyce, jeśli widzę, że ktoś próbuje mnie oszukać dorabiając fałszywą ideologię do słabej muzyki, którą robi, to wówczas nie tracę już czasu na takiego człowieka, który myśli o sobie, że jest artystą a tak naprawdę to jest ledwie rzemieślnikiem i pacynką w rękach showbiznesu. Z dziecięcą naiwnością wierzę w to jeszcze, że autentyczny przekaz znajduje swoich odbiorców a 2,9 miliona odsłon “Czarnego Świtu” na kanale youtube nie jest dziełem przypadku a pragnieniem ludzkim przeżycia czegoś ważnego. Jeśli fan jedzie z Hanoveru do Poznania na koncert debiutantki, to chyba świadczy to o tym, że jest ona kimś wyjątkowym.
Fajne też jest to, że Ania nie jedzie sztampą, jak sama przyznaje zapomina, co miała powiedzieć, bo nie spodziewa się takich reakcji publiczności. I to także lubię, bo to świadczy o tym, że obie strony przeżywają równie mocno.
No i znowu Ania robi magię na scenie. Zachęca nas do tego, abyśmy położyli jedną dłoń na brzuchu a drugą na sercu i zamknęli na chwilę oczy, a kiedy Piotr zacznie grać na gitarze mamy wyobrazić sobie nasze wszystko, naszą miłość, bo pod tą prawą ręką jesteśmy my i tam jest nasza osoba, jest Kasia, Tomek, Damian. I nie potrzebujemy się nikim innym wypełniać, a jak poczujemy siebie, to będziemy w stanie dać wszystko tej drugiej osobie, ale to kochanie musimy zacząć najpierw od siebie. No i tak się staje i rozbrzmiewają dźwięki utworu “Wszystko“. Ania śpiewa tą piosenkę patrząc na Tomka. Ma ten dar, który potrafi budować emocjonalnie utwór. A wówczas piosenka nabiera zupełnie innego wymiaru. Zakochałam się w tej interpretacji, zagranej tak z goła odmiennie od tej na płycie. I mogłabym przysiąc, że słyszałam wibracje trójkąta muzycznego w tle.
Ania pięknie opowiada o miłości, która każdego z nas spotka, ale na którą musi przyjść po prostu właściwy czas. Wierzę jej, to nie są puste słowa, a poparte jej własnym długim oczekiwaniem na dom pełen miłości, który już teraz ma w swoim sercu. Delikatny dźwięk shakera perkusyjnego rozpoczyna podróż po domu pod numerem “Five“.
Następny utwór, to królestwo gitary basowej i frywolnego pianina i długo przeze mnie oczekiwany “Babilon“. Bujam się już na całego, oczy mam zamknięte i śpiewam na całe gardło.
Potem mamy kolejny egzamin z płyty, musimy nie być gorsi od Wrocławia, bo co Ania powie ludziom w Gdańsku, że Poznań to słabizna? “Słucham cię w radiu co tydzień” to jeden z jej ulubionych utworów. Widzę, że ma wielką frajdę śpiewając go na żywo. Ludzie też lubią to subtelne bujanko. Zaczyna się! Jest! Dajemy radę! Śpiewamy! Ramię ociera się o ramię, haaaaa. Znowu mam ciary, kiedy Ania śpiewa tym swoim wysokim wokalem. No dobra, kiedy się wydziera 😉
Na koniec Ania pięknie opowiada o piosence, którą zaraz zaśpiewa a która jest specjalnie teraz dla nas, jest tutaj dzięki nam. Shaker i pianino topią moją wrażliwość na maksa. Staram się nie płakać, ale wszystko w środku drży. Kocham ten utwór i dzisiaj mam ten jeden dobry dzień. Z nim najbardziej się utożsamiam, z “Dzięki tobie“.
Ale chwila, chwila… nie było jeszcze “Głupców“! Zauważyłam już dzisiaj, że Ania dawkuje nam emocje, dlatego po tak intymnej piosence przychodzi czas na żywszy utwór. Ja się cieszę, że Ania gra całą płytę, bo nie da się inaczej robiąc tak bardzo konceptualną płytę. Bawimy się i klaszczemy w rytm “Głupców” a kiedy Ania żegna się z nami nie potrafimy jej wypuścić i głośnymi okrzykami przywołujemy z powrotem na scenę. Wszyscy drą się Ania!, Ania! W końcu ulega, jakże może inaczej 😉 A ludzie piszczą, kiedy Piotr rozpoczyna solówkę z “Purple rain“.
Po koncercie stoję i słucham tego, co ludzie mają do powiedzenia Ani, tego jak bardzo ich wzruszyła, jak jej muzyka jest dla nich ważna i jak piękny był to koncert i że dziękują za niego i że przyjdą po raz kolejny, kiedy do nich przyjedzie. To miłe, kiedy człowiek wkłada w to, co robi całe swoje serce i otrzymuje od ludzi wsparcie i wyrazy sympatii. Cały wysiłek włożony w pracę staje się jakby lżejszy a człowiek szczęśliwszy i czuje się jakby fruwał, unosił się nad ziemią. Dostrzegam, że prawie każdy szepcze jej coś na ucho. Kiedy człowiek patrzy na Anię i to jak rozkwita i jak właśnie tego słowa używa facet, kiedy robi sobie z nią zdjęcie, to świadczy to o tym, że ma prawdziwy dar otwierania ludzi.
Myślę że ludzie widzą i czują tą Ani otwartość na spotkanie i zamienienie kilku zdań. Dlatego tym bardziej cieszy mnie, że ma świadomych odbiorców wrażliwych na jej twórczość a nie na znaną twarz z telewizji .
Co jeszcze zapamiętam z tego koncertu? Ano pytanie zadane przez Anię dziewczynie w ciąży: “Nie było aby za dużo basów podczas koncertu? Bo kiedy ja byłam w ciąży to nie mogłam słuchać żadnych koncertów“.
Czy warto przyjść i posłuchać Ani Karwan na żywo? Tak, nawet jeśli nie masz podobnych przeżyć i nie doświadczyłeś w swoim życiu lęku, czy zawodu miłosnego, to warto. Ludzie autentyczni w tym, co robią są niczym perełki wyłowione z morza i przyciągają nas do siebie. Są rzadkim zjawiskiem. Jeśli lubisz konceptualne albumy, jeśli lubisz barwę głosu Ani, jeśli cenisz dobrą popową muzykę i mądrze napisane teksty, wówczas jest to koncert dla Ciebie. Jeśli się zdecydujesz, to w twoim sercu dźwięki jej muzyki zostaną na długo, będą niczym balsam na gojące się emocjonalne rany, które każdy z nas w sobie nosi. Emocji nie możesz zaprogramować, one po prostu są i często pojawiają się nie wiadomo skąd. Ania porusza ludzi na scenie i sprawia, że świat dzięki jej twórczości staje się odrobinę lepszym miejscem. Staje się miejscem, w którym ludzie zaczynają się lepiej rozumieć i są dla siebie milsi.
To już pewnie ostatni mój tekst na jakiś czas o twórczości Ani Karwan. Będę dalej słuchać jej płyty spacerując po moim ukochanym lesie, jadąc rano do pracy, wracając wieczorem tramwajem, czy przy zgaszonym świetle tuż przed snem.
Wiem też, że odłożę ją potem na półkę i sięgnę za parę miesięcy, by do niej powrócić z innymi już emocjami. Nie wiem jak to się stało i nie rozumiem tego, ale ta płyta zmieniła mnie. Otworzyła z powrotem na ludzi i częściej się do nich uśmiecham.
Spałam z soboty na niedzielę niewiele, bo ze 3 godziny. A rano po przebudzeniu naszła mnie pewna refleksja dotycząca trzech wspaniałych kobiet, które są obecne w moim muzycznym świecie wrażliwości.
Wszystkie trzy, mają po 30 lub więcej lat, są pięknymi ciemnymi blondynkami, są matkami…córek, w życiu każdej z nich następował przełom.
Pierwsza, rzuciła aktorstwo, wydaje płyty samodzielnie, na swoich koncertach zapełnia filharmonie i teatry. Porusza subtelnością i delikatnością.
Druga, rzuciła pracę w kancelarii adwokackiej i zaczęła robić to, co kocha, tworzyć muzykę.
Trzecia, w akcie rozpaczy rzuciła całą swą wrażliwość w ręce Bogdana Kondrackiego.
Wszystkie trzy są uduchowionymi, spełnionymi kobietami, czerpiącymi energię ze swojego bogatego życia wewnętrznego.
Miarą ich sukcesu nie jest liczba zer na koncie bankowym, lecz liczba świadomych odbiorców przychodzących na ich koncerty.
Wygrały dopiero wtedy, kiedy posłuchały swojej wewnętrznej intuicji i poszły za głosem swojego serca. I to była droga do osiągnięcia pełnego, świadomego szczęścia.
Każda z nich reprezentuje zupełnie inny gatunek muzyczny. I każdą z nich miałam albo będę mieć okazję posłuchać na żywo w tym miesiącu.
Kto to taki?
To Julia Pietrucha, Natalia Grosiak z Mikromusic i Ania Karwan.
Drogie Panie, słuchać Waszej życiowej mądrości to zaszczyt! I bardzo się cieszę, że mogę się z Wami muzycznie spotkać i dzielić podobną wrażliwością.
Ty Aniu, nie jesteś już polopiryną, już nie musisz śpiewać cudzych piosenek, masz już piękne swoje opowieści. Pewnie jeszcze spotkamy się gdzieś tego lata i jesieni na muzycznym szlaku. Przyjadę jeszcze nie jeden raz. Bo już tęsknię.
Tymczasem…
Aniu, miało być ważne… i było. Dziękuję!

