
Bogactwo dźwięków bajkowego świata Meli Koteluk
Na mojej mapie koncertowej artystów, których mam ochotę zobaczyć na żywo od jakiegoś czasu była Mela Koteluk. Nie udało mi się niestety być na jej występie w lutym. Dlatego, kiedy ponownie zawitała do Torunia nie wahałam się długo, choć bilety nie należały do tanich. Jednak czy warto oszczędzać na sztuce? Moim zdaniem nie, bo to, czym karmimy nasze zmysły zostaje potem w nas na bardzo długo. Dla mnie jest to rodzaj pokarmu dla duszy, który pokazuje mi, że świat potrafi być piękny, że sztuka nie umarła.
Do Centrum Kongresowo-Kulturalnego w Toruniu jechałam po intensywnym dniu w pracy. 40 kilometrów to nie jest duży dystans do pokonania. Byłam podekscytowana. Tym bardziej, że Ewcia, która dzień wcześniej była na koncercie Meli w Poznaniu, napisała, że była oczarowana klimatem i wrażliwością artystki oraz całego 9-osobowego zespołu. Oczekiwania miałam więc spore.
Przyznam, że miejsce koncertu zrobiło na mnie duże wrażenie. Gołym okiem było widać, że jest nowe, świeże i kiedy przekroczyłam jego próg miałam wrażenie, jakbym weszła do innego świata. Takiego ekskluzywnego, wzniosłego, pełnego dostojeństwa i kultury. Poczułam się trochę niekomfortowo a może raczej obco, bo przyzwyczajona byłam do innych sal, do innego klimatu.
Na występ Meli Koteluk przyszli świadomi odbiorcy tylko i wyłącznie jej twórczości. Target wiekowy był pomiędzy 30-35 rokiem życia, dużo par i osób, którym nie zależało na autografie, wspólnym zdjęciu, czy rozmowie z artystką. Raptem 3 osoby zostały po koncercie przed sceną.
Siedziałam na swoim miejscu w III sektorze, XI rzędzie i czekałam. Pierwsze nuty rozbrzmiały o 19.30. Przyciemniona widownia, światła na scenie i muzyka i to oczekiwanie na pierwsze słowa Meli, która w swojej ekspresji jak potem zauważę jest bardzo oszczędna. Nie biega, nie skacze, raczej porusza się majestatycznie, jakby w zwolnionym tempie, takim trochę narkotyczno-hipnotycznym śnie.
Próbuję to uchwycić oczami, ale jestem trochę za daleko od sceny. Widzę całość, ale brak mi szczegółów, brak mi detali. Nie widzę mimiki twarzy Meli i reszty jej zespołu. Słyszę za to różne dźwięki i delektuję się nimi, bo aranżacyjnie to jest pierwsza liga a może nawet ekstraklasa. Później dowiaduję się, że dane mi było po raz pierwszy w życiu usłyszeć dźwięki waltorni czy suzafonu. Moje uszy delikatnie pieszczą nuty grane na flecie. Ale słyszę nie tylko te inne instrumenty, bo są też klawisze, gitary, perkusja, jest kontrabas a podczas “Żurawi orgiami” pojawia się na chwilę ukulele. Obok tego a raczej w środku słychać nowoczesne i elektroniczne rytmy. Zespół i Mela bawią się muzyką, choć ja momentami nie słyszę głosu Meli, zagłuszanego przez instrumenty.
Obserwuję ludzi, ich reakcje. Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć takiego odbioru koncertu przez widownię. Kiedy Mela śpiewa moje ulubione „Fastrygi” ja mam ochotę krzyknąć na głos: jest! Ale hamuje moje ekspresyjne emocje, bo wyszłabym wtedy na idiotkę, bo cała sala słucha w skupieniu. Ludzie się nie ruszają, nie śpiewają. Nikt nie gada, nie robi zdjęć smartfonem, tabletem, nie nagrywa. Po każdym utworze są natomiast głośne i eleganckie oklaski, bez żadnych okrzyków. Dla mnie to niespotykane, kompletnie inne doświadczenie. Nie wiem, czy mi się to podoba, czy nie. Nie potrafię jeszcze tego ocenić. Siedzę, słucham i chłonę to wszystko zmysłami. Nie umiem jednak trwać nieruchomo jak posąg. Wystukuję więc rytm na kolanie i poruszam ramionami. Chcę, aby muzyka mnie poniosła, pragnę się w niej zatopić. Jest bardzo spokojnie i kojąco, trochę aż za bardzo, ale karcę siebie w myślach. „To inny rodzaj koncertu, Izolda”.
Mam wrażenie, że tego wieczoru otworzyłam się na nowe doznania, na pewien rodzaj muzycznego liryzmu i wyciszenia. Już mnie nie dziwi cena biletów, doceniam kunszt i umiejętności. Mela jest oszczędna w słowach wypowiadanych poza utworami. Praktycznie tylko wita się z publicznością mówiąc, że trasa „Zmienne tętno” zamyka album „Migracje” i jest wstępem do kolejnej płyty i że znane nam do tej pory utwory wybrzmią w zupełnie nowych aranżacjach i tak też się dzieje. Cały występ jest bardzo tajemniczy, mimo tego iż światła na scenie jest dużo. Przeważają jednak barwy ciemniejsze. Jest zieleń, czerwień, pomarańcz, ale przeważa kolor chabrowy.
To celowy zabieg, który ma zamienić koncert w spektakl, który kończy się po 1 h i 20 minutach, gdy cała 9-tka wychodzi na środek sceny i kłania się nisko widowni. Brawa są długie i gorące, tym razem pojawiają się drobne okrzyki. Publiczność pragnie więcej, chce „Melodii ulotnej” i dostaje więcej. Dostaje 2 utwory na bis a całość zostaje okraszona występem niezwykłym. Muzycy zostawiają swoje instrumenty i wszyscy gromadzą się w jednym kręgu. Zaczynają intonację, używają swoich głosów do tworzenia dźwięków i odgłosów natury, a Mela śpiewa a capella. Przyznam, że było to magiczne i pokazało mi jak dobrych muzyków ma w swoim zespole. Klasa sama w sobie.
Na koniec padają jeszcze słowa do chłopaka siedzącego w 3 rzędzie, który był dzień wcześniej na koncercie w Poznaniu. Wsiadł o 5 nad ranem na rower i przyjechał do Torunia na kolejny. A myślałam, że to ja mam koncertowego świra. Mela zaprosiła także widzów na kolejny koncert w Toruniu 15 grudnia, gdzie będzie gościem Andrzeja Smolika oraz do przeczytania książki „Republika”, która swoją premierą ma 7 grudnia. Po czym pożegnała się dostojnie i opuściła scenę.
Trudno mi ubrać słowa te emocje i czy to była moja bajka? Choć cudownie lirycznie piękna, to nie mogłabym jej czytać non stop, ale na pewno przeczytałabym ją raz jeszcze.
Z niecierpliwością więc oczekuję na styczniowy występ Sorry Boys i mam nadzieję, że uda mi się też zawitać kiedyś na koncert Mikromusic. Jestem naprawdę wdzięczna losowi za to, że mam okazję poznawać muzykę w ten sposób. Taką w różnym wydaniu i mogę ubogacać swoje wnętrze pozytywnymi emocjami. Warto, doprawdy warto!

