Koncerty

Cohen i kobiety

Cohen i kobiety- to wydarzenie muzyczne, na które bardzo chciałam pojechać.  12 wspaniałych, silnych kobiet o niesamowitych osobowościach. 12 kobiet z różnych muzycznie pokoleń. Najstarszą od najmłodszej dzieli równe 40 lat… Zresztą liczba 4 jest bardzo związana z samym Leonardem Cohenem: urodzony w 1934 roku, wydał 14 albumów, na muzycznej scenie był 49 lat. Jego ciepły baryton towarzyszył mi od kilkunastu lat przy różnych okazjach, często w tych najtrudniejszych chwilach rozpaczy i smutku.

Wiedziałam więc, że na ten koncert muszę pojechać, gdyż będzie to niezwykły spektakl. Zresztą publiczność zgromadzona w łódzkim klubie „Wytwórnia” była podobnego zdania, jak ja. Bilety bowiem rozeszły się w trybie ekspresowym a ich dodatkowa pula rozeszła się w zaledwie 10 minut.

Ciekawiło mnie, jakie utwory zabrzmią tego wieczoru. Zaśpiewać oryginalne songi mistrza? To rzecz raczej niewykonalna, dlatego Leszek Biolik (twórca koncepcji artystycznej tego muzycznego wydarzenia) sięgnął po 13 tłumaczeń Macieja Zembatego. Zabieg niezwykle udany, pozwalający odbiorcy dotrzeć do głębi tekstów poetyckich Cohena, odświeżony przez nowe aranżacje z kobiecą ekspresją i liryzmem.

Jako pierwsza na scenę wyszła Matylda Damięcka. Jej twarz zdradzała, że myślami jest gdzieś bardzo daleko, w świecie samotnego oczekiwania. Oszczędne ruchy i aktorskie wykonanie „Waiting for the Miracle” (pl. „Czekając na cud”) zapowiadało nam, że będzie to magiczny wieczór. I był, kiedy m.in.  utwór „In My Secret Life” (pl. “W tajnym życiu mym ”) z lekką chrypką w głosie zaśpiewała Grażyna Łobaszewska.  A potem Natalia Przybysz zabrała do Hotelu Chelsea#2 i przeniosła do chwil pełnych namiętności, które przeważnie kończą się nieuniknionym rozstaniem.

W długiej sukni, z mikrofonem w dłoni na deski łódzkiej „Wytwórni” majestatycznie wkroczyła  Anita Lipnicka. Jej „Famous Blue Raincoat” (pl. “Słynny niebieski prochowiec”) z tylko jej cudowną dozą liryzmu i delikatnością pozwolił nam zatopić się w niepokoju ludzkich wspomnień. Nie trwało to długo, gdyż wtem niespodziewanie w elektroniczny świat zaprowadziła nas Iza Lach w brawurowej piosence „First we Take Manhattan” (pl. „Manhattan”). Przyznam, że ta interpretacja spodobała mi się najbardziej. Dynamiczna i pełna ekspresji, doprawdy świetny wykon. Wykrzyczany, aktorski i zuchwały jak na młodość przystało.

Gaba Kulka w „Sisters of Marcy”(pl.” Siostry Miłosierdzia”) z kolei zmieniła nieco nastrój. Zrobiło się tak zwiewnie i radośnie. Zagrany na pianinie kawałek na niejednej twarzy wywołał uśmiech. Frywolny klimat, choć w nieco innym wydaniu zaproponowała Maria Peszek. Odważny występ na granicy „wulgarności” poruszył zgromadzoną publiczność, która gromkimi oklaskami nagrodziła taką właśnie interpretację piosenki „I’m Your Man” (pol. Jestem Twój”). Chwilę wytchnienia i czas na ochłodę dała nam Martyna Jakubowicz w piosence „Joanna D’Arc”. Na scenie zrobiło się nieco smutniej. Ten występ mnie bardzo poruszył. Czasem naprawdę potrzeba tak niewiele, żeby zaczarować drugiego człowieka.

Kto zna twórczości Julii Pietruchy, ten wie, że nie sposób jej pomylić z kimś innym. Brawo dla reżysera tego koncertu za dobór utworu „Tonight Will Be Fine” (pol. „Dziś w nocy będzie fajnie”).  Julia i ukulele to jedność a czar to jej drugie imię. Piosenka zaśpiewana dziewczęco zalotnie. Dziesiątym songiem tego wieczoru była „Suzanne”. Tutaj także swoje autorskie piętno odcisnęła Daria Zawiałow a dla mnie wybrzmiały klasyczne gitary i melodyjne piano, które znam z Jej debiutanckiego albumu. „Zuzanna” była pierwszą balladą przetłumaczoną i zagraną na gitarze przez Maciej Zembatego, którą określił mianem diamentu.

Nie mogło oczywiście zabraknąć „Hallelujah” (pol. „Alleluja”). Tego utworu nie mógł zaśpiewać nikt inny, jak tylko Ona- Renata Przemyk. Dama polskiej piosenki, która w 2016 roku wydała album „Boogie street” z repertuarem piosenek mistrza. Krążek został zarejestrowany w czasie spektaklu w Teatrze Starym w Lublinie. Chyba nie było w łódzkiej „Wytwórni” nikogo, kto pod nosem nie nuciłby tej najsłynniejszej ballady Cohena.  „Dance Me To The End of Love” (pol. “Tańcz mnie po miłości kres”) z uśmiechem na ustach i na wielkim luzie zaśpiewała Ania Dąbrowska. Siedząca publiczność zaczęła się poruszać w rytmie tego melodyjnego utworu.

Kiedy wydawało się, że 12 piosenka zamknie niedzielny koncert na scenę ponownie wyszła Matylda Damięcka, która utworem „If It Be Your Will” (pol.Jeśli wola twa”) spięła klamrą ten wieczór. Czyż można coś więcej dodać? Może lepiej oddać głos mistrzowi: „Jeśli wola Twa… to umilknę znów i uciszę głos… Tak, jak kiedyś już i w milczeniu będę czekał aż znowu wezwiesz mnie… Jeśli wola Twa…”.

Czas jest nieubłagany… Czas zabiera nam tak wielkie postacie tego świata, które poprzez swoją twórczość są wstanie poruszyć czyjeś serce, podnieść na duchu albo rozweselić. Leonarda Cohena nie ma już pośród nas, lecz pozostała po Nim pamięć, pozostały tomiki poezji i piosenki, których z pewnością nie zapomnimy nigdy. I słowa, by mieć wiarę do walki o wolność i własne bezpieczeństwo, by troszczyć się o siebie nawzajem. Nie jestem częstym gościem na tego typu koncertach, lecz za każdym razem, kiedy się już na nich pojawię przenikają mnie one na wskroś. Doskonale pamiętam ten poświęcony twórczości Grzegorza Ciechowskiego- mistrza słowa. Teraz przyszła kolej na twórczość Leonarda Cohena. Cieszy mnie fakt, że na łódzkiej scenie zderzyły się ze sobą  doświadczenie wielkich artystek i ta świeżość debiutantek w osobach Darii Zawiałow, czy Izy Lach. To piękne, jak muzyka łączy pokolenia i nie jest to bynajmniej banał, lecz po prostu fakt.