Koncerty

Czas… chcę zatrzymać czas…

Czas… chcę zatrzymać czas…

Tak, chcę zatrzymać czas… to fragment tekstu z piosenki Julii Marcell z albumy „Proxy”. Pierwszego polskojęzycznego w jej karierze. Koncert w klubie Blue Note w Poznaniu, do którego mam ogromny sentyment pojawił się na mojej liście zupełnie przypadkowo. Pewnego bowiem dnia Ewa najzwyczajniej w świecie podrzuciła mi utwór „Andrew”. Spodobał mi się, szczególnie w warstwie tekstowej więc za pośrednictwem tidala przesłuchałam cały album. No i siadł mi, tego samego dnia kupiłam bilet i zdecydowałam, że do Poznania pojadę. Tym bardziej, że była to pierwsza okazja do spotkania z Ewą face to face, czyli w realnym świecie a nie tym wirtualnym.

W tym miejscu przyznam ze zdziwieniem, że jakoś tak łatwo nam- ludziom przychodzi krytykowanie, obrażanie, wyśmiewanie osób, których nigdy nie spotkaliśmy w swoim życiu, gdy jesteśmy ukryci pod noł nejmowymi loginami bez zdjęcia. Gdy jednak trzeba coś napisać pod własnym imieniem i nazwiskiem, z profilu z własnym zdjęciem już tak skorzy do tego hejtowania nie jesteśmy. A gdy spotykamy daną osobę face to face to jakoś tak dziwnie cała odwaga nas opuszcza. Chyba nigdy tego nie zrozumiem. No, ale może dlatego, że zdecydowanie wolę real niż wirtual i relacje prawdziwe a nie te wyimaginowane.

Poznań, jak to Poznań- nie byłby sobą, gdyby po drodze nie pojawiły się przygody. Uciekł mi tramwaj w Bydgoszczy więc na dworcu PKP byłam o godzinie 18:07, czyli akurat o tej, w której pociąg ruszał z peronu. Po raz pierwszy byłam wdzięczna PKP za 7 minutowe opóźnienie. Uf, zdążyłam, zajęłam miejscówkę i zasłuchałam się w koncercie JIMKA z Miuoshem. O 19:00 zameldowałam się w Poznaniu. Wsiadłam do taksówki, która skasowała mnie jak za zboże na trasie 2 km. No, ale cóż, nie miałam czasu na dotarcie do Blue Note na piechotę.

Tradycyjnie odebrałam bardzo ładny, opłacony wcześniej bilet i dotarłam do miejscówki zarezerwowanej przez Ewę, czyli do 3 rzędu przed sceną 🙂 Dawno nie byłam tak blisko artysty więc czułam się początkowo nieco onieśmielona. Zespół był praktycznie w minimalistycznym składzie: perkusista, basista, dziewczyna na klawiszach i Julia- która jak się okazało, a czego wcześniej nie wiedziałam gra także na czerwonej gitarze elektrycznej. No, ale moja ignorancja jak się później okaże pojawi się jeszcze niejednokrotnie…

Zaczął się… 55 koncert albumu „Proxy”– wydany 11 marca 2016 roku. Liczba gigantyczna, tym bardziej, że nie przypominam sobie, aby Julia Marcell grała plenery. Gra kluby, na które sprzedaje się bilety. A więc gra dla ludzi, którzy jej muzykę znają, dla ludzi świadomych. Dzień wcześniej miałam okazję zobaczyć Julię w Toruniu. Zaśpiewała 2 utwory podczas koncertu Obywatel GC Tak! Tak! 2.0. Pomyślałam sobie wtedy: nice, ma dziewczyna ekspresję sceniczną, może być ciekawie.

Czy jednak ciekawie było? Nie… było mega ciekawie, intrygująco i wciągająco, bo było inaczej, niż zdążyłam się przyzwyczaić. Po pierwsze Julia zagrała cały album- wszystkie 8 utworów, czego wcześniej nie zrobiła. Po drugie wielokrotnie mnie zaskoczyła podczas tego występu, dlaczego? Nie miałam bowiem dotąd okazji zobaczyć, jak artystka bierze mikrofon na 20 metrowym kablu, schodzi ze sceny i idzie w tłum. Zaczyna skakać, ma kontakt wzrokowy z publiką, a chwilami jej twarz dzielą centymetry od fana. To bardzo intymne, bardzo ekspresyjne. Julia skacze a gdy wraca na scenę, bo już jej kabla zbrakło mówi: „No to sobie poskakaliśmy, no w sumie to ja skakałam…” i zaczyna się intro kolejnego utworu. A ona pyta publiczność: „No to co teraz będzie? Pamiętacie…ach te spotifaje i playlisty…”. Nieśmiało za sobą słyszę faceta, który szepcze: „Marek”. Bingo, miał gościu rację.

Słucham kolejnych tekstów z tej genialnej płyty i dziwię się, dlaczego wcześniej nie śpiewała po polsku. Moje zdziwienie jest mi już znajome. Takie same odczucia miałam słuchając „Romy” Beli Komoszyńskiej i Sorry Boys. Podobnie jak Julia dotąd nagrywali w języku angielskim i dopiero teraz zdecydowali się wydać krążek po polsku.

W tym miejscu muszę się na chwilę zatrzymać na warstwie tekstowej „Proxy”, gdyż nie są banalne. Trochę mi przypominają twórczość Taco Hemingway’a, gdy człowiek zasłuchuje się w opowieść, którą serwuje słuchaczom. U Julii jest podobnie… w tą płytę człowiek się wsłuchuje. Chłonie każdą wyśpiewaną linijkę tekstu, który momentami operuje dziwnymi zwrotami o seksie w tesko, …wiesz o mnie więcej niż Google, …drogi boocie z amazonu, …umazałam się sosem z tysiąca wysp. To tylko niektóre perełki. Ten album trzeba przesłuchać w całości, inaczej się po prostu nie da.

Po wspomnianym wcześniej numerze „Marek”, w którym tytułowy bohater śpi tylko w połowie, mówi, że nie może spać z telefonem przy głowie. Mówi, że magnetyczne pola mu zmieniają sny… i że budzi się zmęczony- ktoś z publiki krzyknął „Julia jesteś świetna”. A ona się odwraca, patrzy kolesiowi prosto w oczy i mówi: „następna piosenka jest dla ciebie” i zaczyna zmieniać tekst utworu „Wstrzymuję czas” i śpiewa: „Chłopaku (oryg. Dziewczyno) nie idź do talenshow… Spróbuj się powstrzymać… Już dzwonią, już dzwonią,  już chcą. Spróbuj to wytrzymać, to podniecenie w tle niezdrowe jest dla ducha. Świat cię podsłuchuje a nikt nie chce słuchać.

Następnie pobujaliśmy się w rytm Tetrisa, nie Matrixa i zanurzyliśmy się w portalu randkowym. Nie mogąc chyba opisać się w tysiącu słowach rozmyślając jak dziwnie być człowiekiem i bać się ducha własnego.   A potem nastał koniec… Wszyscy zeszli ze sceny… i był niedosyt, wielki niedosyt… Pomyślałam sobie: to naprawdę koniec? Minęło jednak kilka chwil i pojawili się ponownie, wywołani wielkimi oklaskami i okrzykami. I zagrali najdłuższy bis w mojej koncertowej karierze. Zagrali totalnie inaczej. Zagrali po angielsku, momentami z mocnymi gitarowymi akcentami, wręcz punkowymi. Przypomniała mi się wówczas PJ Harvey. Miałam okazję ponownie dostrzec swoją ignorancję.

Czemu do cholery nie zapoznałam się z 3 poprzednimi płytami? Why byłam takim ignorantem tej muzyki? Zaczęłam bić się w pierś i czuć się głupio, kiedy inni śpiewali kawałki z poprzednich albumów, a ja, jak taka ryba ruszałam tylko ustami, próbując łapać pojedyncze słowa. Nadrobię jednak te zaległości, obiecuję…

Podczas tej części koncertu można było zarzucić grzywą, zamknąć oczy, poskakać, poruszać ramionami. Wsłuchać się w rytm perkusji i gitary. A nawet zobaczyć, jak fragment garderoby wkręca się w jej struny. Można było wspólnie zaśpiewać sytuacyjną wówczas piosenkę: „life is life”- cóż zdarza się nawet najlepszym… A potem chóralne sto lat! Swoją drogą podobno będą na kolejnej set liście 😉 Julia na koniec (na 2 bisa) zaśpiewała piosenkę magiczną, której nie znam a którą próbowałam wyszukać i niestety nie znalazłam. Piękna ballada z trudnym tekstem. Brawa nie milkły… więc Julia wyszła się ponownie ukłonić. Jej twarz nie kryła wzruszenia i promieniała uśmiechem, który zarażał wszystkich i dawał ludziom dobrą, pozytywną energię.

Do domu wróciłam o 3:00 nad ranem i długo nie mogłam zasnąć, budząc się co chwilę mając w głowie tekst, który chcę napisać i słowa piosenek Julii. Teraz już na spokojnie mogę poczytać więcej na jej temat. Mogę zgłębić jej muzykę i sposób interpretacji świata sztuki. Ogromne to było dla mnie zdziwienie i mogę tylko powiedzieć wielkie: WOW! Dziękuję za możliwość uczestnictwa w takim muzycznym przeżyciu. Na pewno jeszcze nie raz pojadę na koncert Julii Marcell, bo  jej muzyka jest dla niej pasją, którą widać na scenie.