Koncerty

Jeśli marzyć, to tylko z Jonem

Jest rok 1993, mam 12 lat, po raz pierwszy oglądam teledysk do piosenki “Bed of roses”.  Jon Bon Jovi ma w nim już krótkie włosy, jest ubrany w jasnoniebieskie jeansy i  biały sweter. Przy pianinie stoi mnóstwo zapalonych woskowych świec, dających żółtą poświatę. Widzę uśmiechniętego klawiszowca Davida Bryana. Perkusista Tico Torres leniwie wypuszcza papierosowy dym z płuc. Richie Sambora zaś gra pierwsze charakterystyczne dla tego utworu dźwięki na gitarze elektrycznej a potem tą fenomenalną solówkę nakręconą w górach przy 4:07. Jak zahipnotyzowana patrzę na skrzyżowane na piersi ręce Jona, który chce tym gestem przegnać trawiące go demony. To jest trudny dla niego czas, jest zagubionym rockmanem, topiącym swoje problemy w alkoholu.Jon Bon Jovi staje się moim muzycznym idolem.  Kupuję kasetę z albumem “Keep the faith”. Mam też skórzaną kurtkę, w której na okrągło chodzę i zanurzam się w ten rockowy świat. Kiedy śpiewam piosenki Bon Jovi daję upust swoim emocjom, wychodzą wówczas na zewnątrz zablokowany gniew i złość, które w sobie tłumię, a których nie jestem jeszcze świadoma. Mam już marzenie, marzenie młodego człowieka z malutkiej, liczącej 1000 mieszkańców miejscowości, w której nie ma nawet porządnego domu kultury, w której nie słucha się Rock “N” Rolla a przaśnych przyśpiewek. Chcę kiedyś być na koncercie zespołu Bon Jovi. Chcę zobaczyć ten uśmiech Jona na żywo. Już wtedy chcę innego życia.

Mija 26 lat, a ja jestem w Warszawie i moje marzenie staje się rzeczywistością. Jeszcze to do mnie nie dociera, jestem poddenerwowana już od samego rana. To jest mój pierwszy koncert na PGE Narodowym. Obiekt robi na mnie spore wrażenie. Widać, że zespół nadal ma wielu fanów, bo stadion zapełnia się prawie w całości. Zastanawiam się jak długo potrwa koncert i jakie utwory zespół zagra? Myślę sobie, że na pewno będą przeboje, wiem, że na bank się powydzieram, poskaczę i znowu poczuję się jak te 26 lat temu, kiedy głos Jona i gitara Richiego kształtowały moją muzyczną świadomość. Zastanawiam się też jak Jon zabrzmi na żywo? Przecież ma już 57 lat i wokal już nie ten, co kiedyś, no i jakie będzie nagłośnienie, bo z doświadczenia wiem, że w takich wielkich koncertowych arenach bywa z nim różnie.

Jest godzina 19:00, siedzę wygodnie na swoim miejscu na górnej trybunie i czekam na wyjście supportu, grupy Switchfoot, którą pamiętam ze ścieżki dźwiękowej do filmu “Szkoła uczuć”. Zespół daje radę, gra niedługo, bo 45 minut, ale wokalista Jon Foreman znajduje czas, by dać się ponieść tłumowi na rękach. Band ma fajną energię a koncert kończy swoim największym hitem “Dare you to move”.

Wszyscy jednak czekamy na gwiazdę wieczoru, która ma się pojawić dokładnie o 20:30. I tak też się dzieje. Rozpoczyna się wielkie rockowe show. Efekty świetlne wprost biją po oczach a kiedy na scenę wkracza Jon publika szaleje a zespół zaczyna grać tytułowy utwór z ostatniego albumu “This House Is Not For Sale“. Podnosimy wysoko do góry ręce, śpiewamy wspólnie z bandem “Raise Your Hands” i teleportujemy się mentalnie do 1986 roku i krążka “Slippery When Wet”. Dynamiczny klimat przenosi się też do kolejnej piosenki z tegoż albumu ” You Give Love A Bad Name“. Drę się na całe gardło: “Shot through the heart, and you’re to blame, you give love a bad name”. Już nie siedzę na swoim miejscu, tylko rytmicznie wymachuję rękoma a moje ciało poddaje się rytmom Rock “N” Rolla. To jest ten moment, kiedy puszczają wszystkie hamulce i jest we mnie tylko muzyka. Wszystko inne odchodzi w cień. Szaleję, kiedy Jon zaczyna śpiewać “Born To Be My Baby“. Przed oczami mam płytę “New Jersey” i choć, kiedy ona została wydana miałam 5 lat, to znam  ją przecież na pamięć. Ja nie wiem, jak długo nie słyszałam “Born To Be My Baby”, ale nagle tekst tej piosenki wraca do mnie niczym bumerang. Jestem nakręcona i wydzieram się: “na na na na na na na na”. Po tej piosence przeskakujemy wspólnie o 19 lat do albumu “Lost Highway“. Muzycy wyraźnie zwalniają przy “Whole Lot Of Leaving“, piosence z lekko countrowym brzmieniem. Pozostajemy z “Lost Highway” jeszcze przez chwilę, gdyż Jon zaczyna śpiewać właśnie tytułowy utwór. Nie wiem, czy Jon odnalazł swoją drogę w życiu, ale wiem, że sama się nad tym zastanawiam, czy ja odnalazłam swoją więc popadam w tym momencie w lekką nostalgię.

Z zadumy wyrywa mnie debiutancki, napisany 39 lat temu singiel ‘Runaway“. Ten charakterystyczny klawiszowy wstęp a potem gitarowa solówka ponownie dodają mi energii.  Podziwiam kunszt muzyczny członków zespołu. To naprawdę giganci, którzy są w świetnej formie a gitarzysta Phil X naprawdę stara się godnie zastąpić świetnego Richiego Samborę. Dostrzegam już, że wokalnie Jon nie jest wstanie wyciągnąć górnych dźwięków, trochę szkoda. Nie wiem, czy to chwilowe, czy niestety wiek już nie ten, albo nagłośnienie niedomaga. Chwilami bowiem nie można zrozumieć tego, o czym Jon śpiewa. Dobrze, że wówczas ratuje go zespół, który dzielnie wspiera swojego frontmana.

O tym, że jest to widowisko przekonuję się co chwilę, za sprawą świetlnych animacji. Jon także jest bardzo aktywny na scenie i zachęca nas do wspólnego śpiewania. Definitywnie mamy “Nice Day” i krzyczymy razem z Jonem ” I ain’t gonna do what I don’t want to, I’m gonna live my life“.  A ja łapię się na tym, jak bardzo świat próbuje ściągnąć mnie w dół i jak bardzo pragnę żyć według własnego pomysłu na siebie, robiąc po prostu to, co lubię. Przy “Keep The Faith” przed oczami mam swoich bliskich, bo przecież każdy potrzebuje kogoś do kochania. Staram się zachować wiarę w to, że miłość nie przeradza się w nienawiść, że jest tym, co oczyszcza ból i łzy, nadając życiu sens.

Przy “Amen” wyciągamy telefony komórkowe z kieszeni i świecimy latarkami. Tworzymy przepiękną atmosferę. Bardzo lubię ten utwór, niestety Jon nie jest wstanie wyciągnąć górki tego utworu, ale cóż, robimy to za niego. To jest wyjątkowy moment tego wieczoru, gdyż  liryczny klimat zespół przenosi do mojego ukochanego “Bed Of Roses“. Ta przepiękna piosenka o miłości bardzo mnie wzrusza, a kiedy Jon prosi na scenę fankę i tańczy z nią parę taktów podczas solówki gitarowej, na mojej twarzy pojawia się błogi uśmiech.

Nie możemy jednak dalej tkwić w tym nostalgicznym nastroju, bowiem “Roller Coaster” podrywa nas do góry a wszyscy dosłownie szalejemy, kiedy słyszymy wstęp do utworu “It’s my life”.
To jest sztos i punkt kulminacyjny koncertu! Pozytywna energia niesie nas dalej. Bardzo lubię “We Don’t Run“, to jeden z nowszych songów zespołu. A we mnie znowu pojawia się bunt przeciwko tym, którzy mówią mi jak mam żyć i którzy próbują podeptać moją wolność.

Podczas “Wanted Dead Or Alive” komórki ponownie wędrują do góry. Ten klasyk koi nasze emocje, lecz nie na długo, gdyż energiczne “Lay On Hands On Me” na to najzwyczajniej świecie nie pozwala. Pomimo tego, iż Jon znowu próbuje nas wyciszyć przy “ Captain Crash And The Beauty Queen From Mars, to kiedy band gra I’ll Sleep When I’m Dead” i ” Bad Medicine” po prostu eksplodujemy. Mam ochotę rzucić się w tum i dać mu się ponieść. Nie mogę uwierzyć, że koncert dobiega końca. Przecież nie było jeszcze “Always“, “Lie To Me“, czy “Thank You For Loving Me“. Nie przestaję więc rytmicznie klaskać, domagam się wspólnie z wielotysięczną widownią powrotu zespołu na scenę. Trochę musimy czekać i krzyczeć, ale w końcu panowie ponownie wychodzą na estradę i raczą nas dwoma wielkimi hitami “I’ll Be There For You” no i oczywiście “Livin’ On A Prayer“.

Show trwał 2 godziny i 30 minut i był prawdziwym widowiskiem multimedialnym. Dawno nie straciłam głosu podczas koncertu. Jakie są moje wrażenia? Czy wyobrażenie pokryło się z rzeczywistością? Na pewno cieniem położyły się niedomagania wokalne Jona i nagłośnienie. Jestem już przyzwyczajona po prostu do dobrego dźwięku i moje ucho wychwytuje te niedociągnięcia. Nie wiem czy to po prostu specyfika miejsca koncertu, czy kłopot ekipy technicznej? Zapytam znajomych dźwiękowców 😉 Na plus na pewno granie bandu, solówki gitarowe, czy klawiszowe oraz popisy perkusyjne. Cała oprawa wizualna też mi się podobała. No i atmosfera, która pozwoliła mi wrócić pamięcią do lat młodości i świetnie się bawić. Nie żałuję absolutnie wydanych na koncert pieniędzy, bo było warto spełnić swoje marzenie. Bon Jovi to legenda i takąż legendą jest też w moim sercu. Lubię ekspresję w muzyce, lubię się wyskakać i powydzierać, bo z jednej strony jestem silna i zdeterminowana, ale mam też w sobie dużo delikatności i liryzmu a to odnajduję z kolei w pięknych balladach zespołu.

Na koniec parę statystyk:

Bon Jovi wykonali podczas koncertu 22 utwory z 11 albumów. Najwięcej, bo po  4 z płyt:

–  New Jersey z 1988 roku- (Born To Be My Baby, Lay Your Hands On Me, Bad Medicine, I’ll Be there For you).

– Slippery When Wet z 1986 roku(Rise Your Hands, You Give Love A Bad Name, Wanted Dead Or Alive, Livin’ On A Prayer)

3 utwory zabrzmiały z albumu:

–  “Keep The Faith” z 1992 roku- (Keep The Faith, Bed Of Roses, I’ll Sleep When I’m Dead)

2 z kolei z:

– “Crush” z 2000 roku- (It’s My Life, Captain Crash And The Beauty Queen From Mars)

– “This House Is Not For Sale” z 2016 roku- (This House Is Not For Sale , Roller Coaster)

-” Lost Highway” z 2007 roku- 2 piosenki (Lost Highway, Whole Lot Of Leavin)

Po 1 zaś z:

– “Have A Nice Day” z 2005 roku- (Have A Nice Day)

– “The Circle” z 2009- (We Weren’t  Born To Follow)

– “What About Now z 2013”- (Amen)

– “Burning Bridges” z 2015 roku- (We Don’t Run)

– “Bon Jovi” z 1983 roku- (Runaway)