
Postcards from the seaside- Julia Pietrucha
Są artyści, którzy potrafią poprzez swoją muzykę dotrzeć do serca odbiorcy. Robią to niepostrzeżenie, bo przecież melodii ciszy nie usłyszysz pchając się pod prąd. A im bardziej ty napierasz ona mocniej się opiera. To tekst z jednego z 3 utworów napisanych po polsku z drugiej płyty Julii Pietruchy pt. „Postcards from the seaside”, która dopłynęła do słuchaczy 9 marca 2018.
To nie jest typowa dziennikarska recenzja a bardziej opowieść o tym, w jaki sposób twórczość Julii Pietruchy wpływa na mnie, odbiorcę Jej twórczości. Półtora roku temu koleżanka podrzuciła mi linki z kanału youtube z debiutanckim albumem Julii. Pomyślałam wtedy no dobra, posłucham, znałam Julię jako aktorkę a teraz miałam posłuchać jak śpiewa. Pojawił się sceptycyzm, no bo jakże inaczej? Śpiewająca aktorka, to już przecież było. Po paru dźwiękach pierwszego utworu z debiutanckiego krążka „Parsley” wiedziałam, że tego jednak nie było. Ten anielski głos, ukulele i te bajeczne krajobrazy z teledysków a raczej opowieści z przebytej podróży otworzyły moje wnętrze na nieznane dotąd obszary mojej muzycznej wrażliwości. Potem jednak o tej muzyce zapomniałam, były festiwale, mnóstwo innych koncertów, dużo się działo i Julia ponownie, skromnie, niepostrzeżenie, lecz skutecznie kusiła mnie swoją muzyką.
Płyta to jednak coś innego, niż koncert na żywo, gdzie artysta ma bezpośredni kontakt ze swoim odbiorcą. Czasem na scenie rodzi się magia na naszych oczach, panuje cudowny nastrój, jest odpowiednia publiczność, która potrafi docenić artystę i jest artysta, który potrafi szanować tą publiczność. Ciekawość zatem zaprowadziła mnie na mój pierwszy koncert Julli do Bydgoszczy a był to październik 2016 roku. Miejsce, w którym grała nie dawało wielu możliwości. Mała scena i okrojony skład a jednak po tym koncercie coś mnie złapało za serce. Tej nocy długo nie mogłam zasnąć a serce biło w mojej piersi jakby w innym rytmie, w rytmie Julii. Nie mogłam uspokoić emocji, które mi towarzyszyły od momentu wyjścia z klubu.
Minęło pół roku i pojechałam do Gdyni na „Open’er Festival”. Było zimno, wiał nieprzyjemny wiatr i padał deszcz, ale pod namiotem, w którym występowała Julia nagle poczułam słońce. Nie to, co świeci na niebie, ale to metafizyczne. Może spowodowała to piękna scenografia a może sama Julia i muzycy, z którymi występowała na scenie. Nieważne, ważne, że Julia ponownie złapała mnie w swoją muzyczną sieć, z której już nie próbuję się wyplątać.
Po raz trzeci miałam okazję brać udział w koncercie Julii w Olsztynie na Green Festivalu. Był sierpień, jezioro Ukiel i ciemna noc, gdyż Julia grała o godzinie 23:00. Klimat przecudny, chyba najlepszy z dotychczasowych. Tysiące ludzi zasłuchanych w „On my own”, „We care so much”, „Where you going tonight”. To była bajka, takiej atmosfery życzyłabym każdemu wrażliwemu artyście. By cisza była wyrazem podziwu i zasłuchania w jego muzyce. Tym razem w końcu kupiłam płytę, którą od sierpnia często puszczam w swoim aucie i domu.
Czwarty raz wybrałam się do Łodzi na festiwal 4 kultur Cohen i kobiety, na którym Julia wykonała piosenkę „Dziś w nocy będzie fajnie” („Tonight will be fine”). Wystarczyło ukulele i klimat gotowy. Do tego fajny aranż i mogłam się pobujać w rytmie tego utworu. Fajnie było zobaczyć jak Julia błyszczy na tej scenie.
Minęło pół roku… Julia nie jest artystką, która wyskakuje niczym reklama jogurtu z lodówki i jest Jej wszędzie pełno, nie, nie. Potrafi długo milczeć i nie udzielać się na portalach społecznościowych. Nie krzyczy, hej, hej zauważcie mnie! To inny rodzaj artystki, która przekonuje do siebie swoją twórczością. W grudniu 2017 Julia poinformowała, że kończy nagrywanie swojej drugiej płyty. Zaczęłam się więc niesamowicie jarać. Zastanawiać, w jaką stronę pójdzie muzycznie. Przecież jest już rozpoznawalna, ma koncertowe soldouty, wystąpiła na Męskim graniu. Czy zatem pójdzie swoją indywidualną drogą? No i czy znowu wyda płytę niezależnie? Bardzo cenię taki sposób dotarcia do odbiorcy, nie poprzez wielkie wytwórnie. Lubię takie projekty i chętnie angażuje się w akcje crowdfundingowe (ostatnio taki sposób wybrał zespół Mikromusic), gdyż szanuję bardzo niezależność artystyczną i pragnę, aby artysta wydał płytę taką, jaką naprawdę chce a nie jaką mu narzuca wytwórnia, w której bardzo często liczy się tylko wizerunek marketingowy i kalkulacje ile wyciśnie się z artysty a nie jego muzyka. Julia nie zdecydowała się na crowdfunding, ale ku mojej uciesze ponownie wydała album sama.
Dla mnie, człowieka, który kocha wolność i nie wchodzi w układy mega cieszy jeśli artysta ma swobodę podczas tworzenia. Julia Pietrucha takową miała, choć, jak przyznała w rozmowie z Arturem Rawiczem poszła na aranżacyjne kompromisy z muzykami swojego zespołu. No, ale to zgoła co innego niż tarcia z wytwórnią. Od stycznia, kiedy Julia ogłosiła wiosenną trasę koncertową wiedziałam, że w którymś z 10 wybranych przez nią miast się pojawię. Zaczęłam też odliczać czas do premiery płyty, którą Julia na początku utrzymywała w tajemnicy. Wszyscy wiedzieli, że ukaże się wiosną i domyślali się, że w marcu, przecież pierwszy koncert zaplanowała na 16 marca.
17 lutego podczas programu Saturday Night Live po raz pierwszy możemy usłyszeć utwór „Sailor” z cudownym wstępem kontrabasu i banjo, który dla szerszej publiczności zostaje także wykonany 24 lutego w programie DDTVN a na kanale artystki na youtube pojawia się cztery dni później. Począwszy od 27 lutego, codziennie na stronie internetowej www.juliapietrucha.pl możemy po godzinie 19:00 posłuchać jednego utworu z „Postcards from the seaside”. Dlaczego? Ano, żeby jak mówi Julia „Nie kupować kota w worku”, kiedy już zdecydujemy się nabyć płytę. Tak więc dzień po dniu Julia serwuje nam piosenki.
27 lutego prezentuje „Firends” wiosenny, wesoły utwór. Kiedy go słucham mam ochotę założyć sukienkę i na boso pobiegać po zroszonej porannej trawie w ogrodzie. Fajny smaczek dodają w tej piosence chłopaki z zespołu. Ich zgrabne chórki i instrumenty dęte wprawiają w dobry nastrój.
28 lutego mamy okazję posłuchać samotnego początkującego żeglarza miłości, który wypływa na szerokie wody i targany jest wiatrem, który omal nie porywa jego żagli w delikatnej miłosnej łodzi, w której warto się kołysać, by uzyskać spokój duszy. Ja swój spokój już mam, kiedy słucham „Sailora” a moje myśli zanurzają się w świecie marzeń.
Pierwszy dzień marca po godzinie 19:00 na stronie internetowej Julii ląduje “Ewka” – pierwszy utwór napisany przez Nią po polsku. Piosenka skomponowana na „starym klawiszu” w towarzystwie kojącego szumu lasu za oknem Jej domu. W takim otoczeniu powstaje historia bliska Jej sercu, która bez cienia strachu zostaje przez Julię mocno przytulona do serca a którą łagodzą delikatne dźwięki pianina. „Ewka” staje mi się bardzo bliska, kocham ją, melodię i tekst, z którym się mocno utożsamiam. Ponownie króluje dla mnie kontrabas i jego niskie cudne dźwięki. Zresztą bogactwo instrumentów jeszcze niejednokrotnie będą mnie rozczulać. Myślę sobie, jak to możliwe, że można robić tak cudną muzykę? Julia pokazuje mi na każdym kroku, że jest to jednak możliwe.
2 marca czytam na facebooku Julii bombową wiadomość. W największym gdańskim klubie muzycznym „Starym Maneżu”, w którym Julia inauguruje wiosenną trasę jest już sold out. A my możemy zanurzyć się w dźwiękach „Unda Da Sea”. Piosenka, która opowiada o tym, że przychodząc na świat jako stworzenie morskie można marzyć o skrzydłach ptaka. A wbrew temu, co z góry ustalone i pomimo wszystko możemy sięgać po to, co jest wyżej, o ile pokonamy swój lęk. Wsłuchuję się w magiczny puzon, kontrabas i banjo. Całość smaczku doprawiają męskie chórki. To kawałek zdecydowanie zrobiony w starym stylu, przy którym ramiona i całe ciało rwie się do delikatnego bujanka.
3 marca i po praz pierwszy mam oczy mokre od łez a nie jestem typem beksy. Moje zamknięte powieki dotyka „Niebieski” mój ukochany utwór z płyty. Nawet teraz, kiedy po kilkudziesięciu odtworzeniach tej piosenki i 15 dniach od pierwszego odsłuchu moje emocje nie są wcale mniejsze i wiem, że kiedy będę na katowickim koncercie 8 kwietnia to zryczę się jak bóbr, kiedy Julia i chłopaki go zagrają. W tym utworze jest tak bardzo ukochany przeze mnie minimalizm i prostota, która chwyta za serce. Jest tylko Julia i pianino. I jest tekst napisany tylko przez Nią, już bez opieki Dawida Podsiadło, jak ma to miejsce w utworach „Ewka” czy „Nie potrzebujemy nic”. Podobno Julia trochę się bała pisać po polsku. Niepotrzebnie, bo głębia tekstu „Niebieskiego” jest przeogromna. „To znów tamten lęk obudzi nowy dzień. Ten sam znany brzdęk zagłuszy nasz poranny śpiew”.
4 marca pocztówkę do słuchacza wysyła kobieta, żywioł. Kochająca, lecz okrutna „Medea”. Mała i bezbronna jak dziecko, po czym władcza i nie znająca kompromisów. Tak zapowiada ten utwór Julia. Bardzo polubiłam tą tajemniczą kobietę w tym kawałku. To „so much to tell you i say…hey i …uuuuuuuuuuuuu” jest nieziemskie. Świetne prowadzenie dramaturgii w tym utworze. Brawo!
5 marca na stronie internetowej ląduje “Wasted”, który jest inspirowany podróżą Julii po Sri Lance, gdzie miała okazję posłuchać muzyki hinduskiej z lat 60-tych. Dla mnie jest to bardzo zwiewny numer, a smaczku dodaje banjo z użyciem smyczka! Podobnie, jak na pierwszym albumie Julia łączy melancholię ze starym barowym jazzowo-folkowym graniem. I mi to pasuje. Składam zamówienie na stronie i płacę za zamówioną w preorderze płytę. Kosztuje niemało, bo 49 złotych , ale gdy 13 marca kurier doręcza mi krążek wiem już dlaczego…
6 marca debiutuje „Nie potrzebujemy nic”. Jakbym potrzebowała porannego budzika, to ten kawałek genialnie nadaje się do tego, aby wstać z łóżka w znakomitym humorze i mieć energię na cały dzień. A co muzycznie się dzieje w tym utworze? Ano banjo i skrzypce! Nóżka sama rwie się do wiosennego tańca.
7 marca mam okazję poznać zdecydowaną walczącą i delikatną zarazem kobietę w utworze “Mindless Crime“. Uwielbiam jak Julia śpiewa fragment „have slowly” i cudnie przeciąga tą frazę. Uwielbiam, kiedy po minucie wchodzi jakby symfoniczne orkiestrowe granie w towarzystwie pianina. Uwielbiam, gdy Julia zadziornie i stanowczo śpiewa „embrase romains… scream loud, fight back” po czym wplata delikatne „…of gone days unwanted by her heart… I’m reloading our bonding once for all”. Lubię dramatyzm tej piosenki i delikatne szarpnięcia banjo Kuby Jaźwieckiego na końcu utworu.
8 marca a więc dzień przed premierą pyty Julia wrzuca „Who Knows”, „Small Town Blues” i „Haeventually”. Napięcie, jakie Jej towarzyszy powoduje, że nie opatruje już tych piosenek swoim komentarzem. Cieszy się jak dziecko, że już za paręnaście godzin krążek ujrzy światło dzienne. „Who Knows” urzeka mnie swoim letnim powiewem i klaskaniem chłopaków oraz leniwie przeciąganym refrenem. Dawno nie słyszałam takiej muzyki. Oczywiście muszę wspomnieć orkiestralną końcówkę wykonaną na puzonie. Świetnie rośnie ten utwór właśnie w końcówce.
Na koniec moje dwa ulubione anglojęzyczne utwory. One, two, three, four i „Small Town Blues”. Wstęp zagrany na banjo w tle słychać cykanie świerszczy. A dla mnie jest ciepła letnia noc pełna gwiazd. Siedzę na ławce i patrzę w niebo. Wokół cisza i towarzyszy mi tylko blues tej piosenki.
„Heaventually” urzekło mnie pięknym tekstem: „If Heaven calls me I’m on my way” i chórkami Kasi Sochackiej, Aleksandry Nizio oraz męskimi chórkami. Ponownie znakomitą sekcją dętą pod przewodnictwem puzonu. Koncówka, kiedy wszyscy wspólnie śpiewają whoooooooaaaaa dla mnie bomba, rewelacja. Mogę słuchać godzinami. Mocne wokale Oli i Kasi brzmi świetnie.
Niestety to już koniec muzycznej morskiej podróży z drugim albumem Julii Pietruchy „Postcards from seaside”. Płyty absolutnie zjawiskowej, przecudownej, romantycznej, gniewnej i zwiewnej. Opatrzonej w 12 cudownych pocztówek, tych muzycznych ale też i tych fizycznych, które można wysłać tradycyjną pocztą. Kiedy otworzyłam zawartość płyty byłam urzeczona. Piękne ilustracje Juli Jah, biel i to uczucie, żeby tylko nie pobrudzić tego cudeńka. Aż bałam się otworzyć książeczkę. Rozumiem teraz skąd ta cena i szanuję, bo nie dość, że odbiorca dostaje od Julii piękną muzykę, to jeszcze w tak cudnym opakowaniu. Klasa! Cóż… pora kończyć i czekać niecierpliwie na koncert, tym razem w Katowicach 🙂

