
Painkillers from Three Days Grace
Na koncert zespołu Three Days Grace trafiłam przypadkiem. Szybka decyzja podjęta w ubiegłym tygodniu i ani się obejrzałam byłam w gdańskim klubie B90, by zobaczyć jak grają na żywo muzycy, których ustawiam w jednym szeregu z Linkin Park z ich pierwszej płyty, czy Breaking Benjamin.
Przyznam uczciwie, że dawno nie byłam na koncercie metalowym i naprawdę brakowało mi tej dawki energii, która niesie człowieka podczas tego typu występów.
Przed klubem zgromadziło się wielu fanów zespołu, którzy zapewne czekali wiele godzin, aby być tymi wybrańcami, którzy ustawią się zaraz za barierkami i będą mieli wokalistę Matta Waltsa na wyciągnięcie ręki.
Koncert Three Days Grace poprzedziło mocne granie gdańskiego Milczenia Owiec, które świetnie wprowadziło zebraną publiczność w metalową atmosferę. Ludzie jednak czekali na nich, na Kanadyjczyków, którzy mieli roznieść scenę potężną dawką znakomitej muzyki.
Tak też zaczęli, od bardzo nośnego utworu grupy Rage Against The Machine- „Killing in the name”, która opowiada o zabijaniu w czyimś imieniu na rozkaz. Dynamiczny klimat wokalista przeniósł do następnego utworu, wielkiego przeboju „I am machine” z ich ostatniego albumu „Human”. Piosenki, w której człowiek przestaje czuć i zamienia się w maszynę, która nigdy nie śpi. Publiczność oszalała o mało nie wywracając stojących barierek.
Matt Walst chyba tylko prowizorycznie zaapelował do fanów, żeby nie stali w miejscu, gdyż nośność kawałka „Just like you” obudziłaby do życia umarłego. Wokalista z całą pewnością nie jest bynajmniej niczyim naśladowcą i na całe gardło śpiewał o związku, który nie ma sensu, gdy facet ma się stać kopią swojej kobiety.
W „Chalk outline” Matt wyrzucił z siebie cały żal skreślenia i przekleństwa przez tych, których sądził, że kochał. Z kolei w utworze „Pain” wokalista śpiewał, że lepiej czuć ból niż zupełnie nic. A publiczność w pewnym momencie zaczęła mu wtórować i wykonała fragment refrenu zamiast niego.
Wokalista zabawił się z fanami podpuszczając ich, że w Warszawie było „fucking crazy last night, but tonight will be better”. Na reakcję widowni nie musiał bynajmniej zbyt długo czekać. Głośny aplauz zachęcił go do wykrzyczenia, aby wszyscy zaczęli skakać w rytm „Break” i podnieśli ręce wysoko do góry a potem rozentuzjazmowani fani zaczęli skandować Three Days Grace.
Zespół musiał na chwilę uspokoić publiczność, dlatego wykonał „Over and over ” z krążka „One-X” a na koniec utworu powiedział łamaną polszczyzną: dziękuję. To by było jednak na tyle, jeśli chodziło o bardziej stonowany repertuar, gdyż potem nastąpiła prawdziwa petarda w mojej ulubionej piosence „Painkiller”.
Mocne uderzenie bębnów Neila Sandersona zapoczątkowało utwór „Home” z debiutanckiego albumu, w którym to człowiek czuje się niczym we więziennej celi. Muszę przyznać, że wokal Matta zabrzmiał w ty kawałku fenomenalnie. Facet po prostu zdarł sobie gardło. Nic dziwnego, że musiał sobie zrobić chwilę przerwy na łyk wody.
Znakomite intro na klawiszach i solówka Neila Sandersona (takiego świetnego bębniarza to jeszcze nie widziałam) zabrały nas do następnego numeru, jakim był świetny nostalgiczny „The real you”.
W „Time of dying” Three Days Grace wrócili do mocniejszego brzmienia. A publika ponownie zaczęła skakać do góry, kiedy wokalista krzyczał jump przed utworem „The good life”.
Zespół wielokrotnie w swojej twórczości poruszał tematy egzystencjalne. Tematy człowieka uwikłanego w różne życiowe pułapki własnego umysłu, z których nie może się wydostać. Stajemy się wówczas tym, kim nie chcemy być i tym kim w rzeczywistości nie jesteśmy. Taki był też tekst utworu „Animal I have become”.
Z kolei w „Never too late” Walst przekonywał, że pomimo tego, że świat nie jest taki, jakbyśmy sobie tego życzyli, to nie należy z niego rezygnować i że wszystko można odwrócić, tylko trzeba spróbować. Ponownie więc zrobiło się nieco nostalgicznie.
Wokalista zapytał fanów czy dobrze się bawią i postanowił ich przenieść do roku 2003. Zadał im pytanie: Jak można kogoś jednocześnie kochać i go nienawidzić? Publiczności nie trzeba było dwa razy powtarzać i tłumnie z Mattem zaśpiewała cały utwór „I Hate Everything About You”.
Motyw ograniczania wolności pojawił się także w piosence „Drown”, w której Walst śpiewa: „Gdybym potrzebował kogoś, kto będzie mnie kontrolował. Gdybym potrzebował kogoś, kto będzie mnie powstrzymywał, zmieniłbym swój kierunek”.
Na koniec prawie półtoragodzinnego koncertu wokalista wspólnie z fanami zaczął wykrzykiwać buntownicze „Riot”. Singiel z krążka „One-X” nawoływał, że gdy człowiek czuje się pusty, zużyty, zawiedziony, oszukany czy zdeptany, to trzeba się zbuntować.
Kanadyjczycy z całą pewnością nie zawiedli kilkuset fanów zgromadzonych w klubie B90, do którego przyszli ludzie głodni dobrego metalowego grania. Matt Walst dał radę i złapał świetny kontakt z publicznością. Zresztą cały band pokazał czym jest profesjonalne granie na scenie. Takiego ładunku energii dawno nie otrzymałam.

