
W morze, z Julią
Marzec obok listopada jest z reguły najbrzydszym miesiącem w roku. Zima się kończy, ale wiosny jakoś jeszcze nie widać na horyzoncie. Jest zimno, deszczowo i ponuro. Tymczasem, dzięki trzem wyjątkowym kobietom, ten miesiąc jest cudowny. Natalia zabrała mnie muzycznie do lasu, Ania do domu, a z Julią wypłynęłam na głębokie morze. To są trzy miejsca, w których jest mi najlepiej, w których odzyskuję równowagę, które dają mi ukojenie.
Czekałam na Julię, blisko rok. Ostatni raz pojechałam na koncert do Katowic, kiedy maleństwo w jej brzuchu coraz bardziej dawało o sobie znać. Nie pisałam wówczas relacji, gdyż krótko przed napisałam recenzję płyty i wydawało mi się, że nic więcej nie mam już do dodania.
Teraz jednak mam. Obejrzałam w ubiegłym tygodniu wywiad na tidalu, jaki Julia udzieliła Arturowi Rawiczowi i Ralphowi Kaminskiemu w podcaście CGMu „Dwa Światy”. Mam wrażenie, że macierzyństwo Julię zmieniło. Dało jej więcej spokoju i życiowego dystansu, choć tego ostatniego miała już wcześniej sporo. Zanim wypowie się na jakiś temat, długo waży słowa i myślę, że czuje się w pełni spełnioną kobietą, zarówno prywatnie, jak i zawodowo.
Odbiorcy o Juli nie zapomnieli. Wyprzedane koncerty w „Starym maneżu” w Gdańsku, „Palladium” w Warszawie, czy „Teatrze muzycznym Capitol” we Wrocławiu świadczą o tym najlepiej. Ludzie już zdążyli poznać muzyczną Julię, zdążyli zakochać się w dźwiękach ukulele, banjo i pianinie. Pokochali jej cichy, delikatny wokal, który czasem bywa też flirtujący a momentami gniewny. Tak, tak, wrażliwość nie jest tożsama z infantylnością, czy umartwianiem się. To są zupełnie inne światy. Być świadomym swojej wrażliwości i umieć wydobyć ją na światło dzienne i dać ją ludziom, to jest sztuka. I tak naprawdę trzeba być wewnętrznie silnym i zdeterminowanym, żeby nie dać się zakrzyczeć w tym świecie, który mówi „to the top”, z którego często spada się bardzo szybko na pysk i uderza o ziemię. Tak się zazwyczaj dzieje, kiedy człowiek nie wsłuchuje się w swoje własne emocje i pragnienia. Czasem można slow, ale to slow wcale nie jest ślamazarne, jest zdecydowane. i to slow jest piękne, kiedy człowiek wie już czego chce od życia.
Kiedy jechałam dzisiaj do pracy słuchałam „Parsley” i „Postcards from the seaside”. Długo nie gościły w moim sercu. Długo nie słuchałam mojego najpiękniejszego „Niebieskiego” granego tylko przy akompaniamencie pianina (chyba wpadłam z tą miłością do tego instrumentu na dobre). Kiedy w słuchawkach dobiegły mnie dźwięki tej cudnej piosenki przez moje ciało przelała się fala dużych emocji. Gdy przyjechałam na miejsce podzieliłam się swoją radością z koleżanką, która także lubi muzykę Juli. Powiedziała mi, że była wczoraj w sklepie i słyszała, jak jedna kobieta bardzo się cieszyła, że idzie do filharmonii na koncert Juli. Ja się zawsze ekscytuję, jak idę na koncerty osób, które są wrażliwe i potrafią na scenie czarować. Czuję się wtedy jak w domu.
Postanowiłam, że tym razem podejdę po koncercie do Juli. Bardzo rzadko to robię, nie rozmawiam też z artystami, nie robię sobie żadnych zdjęć z nimi. Jakoś tak zamykam te wszystkie przeżycia w swoim sercu i wracam do domu. Chyba, że ktoś z nich mnie otworzy, jak ostatnio Ania. Generalnie jednak chyba mam tak, że te emocje koncertowe są dla mnie tak silne, że potem jestem po prostu przebodźcowana i muszę je na spokojnie przetrawić. Zalewa mnie jednak zazwyczaj potok myśli i chcę je przelać na „papier”, dlatego właśnie piszę relacje z koncertów. Nie dzieje się tak jednak zawsze. Poruszają mnie tylko wyjątkowo wrażliwi artyści i tylko o nich potrafię napisać głęboki tekst.
Tym razem postanowiłam nie brać ze sobą aparatu. Czekałam na Julię cały rok, nie chciałam więc aby cokolwiek mnie rozpraszało tego wieczoru. Przyjechałam do filharmonii pomorskiej krótko przed godziną 20:00. Nie lubię tego czekania, kiedy to artysta wejdzie na scenie. Chyba dzieje się tak dlatego, że mój układ nerwowy działa już na zwiększonych obrotach. I jak najszybciej chciałabym, aby koncert się po prostu zaczął. Przy wejściu przywitali mnie elegancko ubrani mężczyźni i grzecznie wskazali miejsce.
Usiadłam wygodnie na krześle i przyjrzałam się dokładnie dekoracji sceny. Zwisające meduzy, niebieskie tło, poustawiane wokoło lampy i instrumenty muzyczne. Lubię, kiedy na scenie jest ich dużo i są różnorodne. A w filharmonii jest wystarczająco dużo przestrzeni i to wszystko się ładnie komponuje.
Po paru minutach zgasły światła i zaczęła się magia. Patrzyłam jak urzeczona na Julię i jej “Warzywniak”. I oto zaczął się nasz wspólny czas.
Radosny utwór “Friends” i radośnie pląsająca po scenie Julia. Ubrana w zwiewną beżową sukienkę, oczywiście jak to ma w zwyczaju, jest na boso… Przypomina mi rusałkę. do moich uszu dobiegają znajome dźwięki puzonu i perkusji, na której gra Max Ziobro. Po tym lekkim wstępie Julia wita się uprzejmie z publicznością, cieszy ją piękno obiektu, w jakim przyszło jej dzisiaj zagrać. A mi od razu przypomina się koncert z 2016 roku, kiedy w okrojonym składzie i w klubie, który totalnie nie pasował do muzyki, którą gra zobaczyłam ją na żywo po raz pierwszy. Teraz jest inaczej, piękne miejsce gości pięknych muzyków. Bo warto w tym miejscu wspomnieć, że towarzyszący Juli na scenie mężczyźni to bardzo zdolne bestie, zamieniające się instrumentami w czasie koncertu (często, kiedy ona tego nie widzi :)). I tak skrzypek gra na pianinie, perkusista na banjo, gitarzysta na kalimbie, a pianista na gitarze.
Julia ma poczucie humoru i lubi żartować będąc na scenie. Tak samo jak i reszta zespołu. Choć nie zawsze publiczność nadąża za tonem tych żartów 😉 Pada parę miłych słów, jak to zazwyczaj ma miejsce na początku koncertów. Po czym Kuba Jaźwiecki i reszta chłopaków zaczynają rytmicznie wystukiwać rytm “Who knows“. Co mnie ujmuje oprócz tego rytmu, przy którym to grzech się nie bujać? Ano oczywiście puzon! Solóweczka to wisienka na moim muzycznym torcie. “Who knows” ma niesamowitą lekkość a ja czuję jak powoli do życia budzi się wiosna.
W trakcie koncertu Julia opowiada o swojej córeczce nawiązując do otaczających ją w życiu kobiet. I zapowiada “Ewkę” i “Medeę“. Na pierwszej płycie Julia w ogóle nie śpiewała po polsku. Na drugiej już się na to odważyła. A są to przepiękne piosenki. Mój ulubiony cytat z “Ewki” nucę sobie po cichu pod nosem: “Melodii ciszy nie usłyszysz pchając się pod prąd. Im bardziej ty napierasz ona mocniej się opiera”. Dostrzegam, że tym razem aranż jest inny, od tego, który słyszałam rok temu w Katowicach. Niepokojące dźwięki skrzypiec nie wiem, czy mnie irytują, czy zachwycają. Czuję w tym momencie napływ skrajnie różnych uczuć. Klimat utworu nagle robi się bardzo mroczny, niczym sztorm szalejący na wzburzonym morzu. Przypomina mi się tutaj muzyka ze świetnego filmu “Requiem dla snu”. Rewelacyjny aranż uczucie grozy jest wszechobecne, bo na scenę wkracza niebezpieczna i zwodnicza “Medea” nie mająca litości dla nikogo. Znakomicie zaśpiewany numer, z genialnymi chórkami chłopaków, którzy jak zawsze stanowią doskonałe uzupełnienie Juli. Oczywiście ponownie puzon miażdży mój układ nerwowy. Czuję się dziwnie i to jest właśnie fenomenalne, że poprzez muzykę, człowiek doświadcza tak skrajnie różnych emocji od ukojenia po szalejący po ciele niepokój.
Album “Postcards from the seaside” jest smagany wiatrem, inspirowany miłością Juli do Bałtyku. Od trzech lat ma już to szczęście, że mieszka w Trójmieście. A mi w tym momencie przypomina się moje ukochane Orłowo i jego klify. Ze sceny dobiegają mnie łagodne dźwięki “Sailora“. Po wzburzonych falach Medei, Sailor kieruje mnie już na dużo spokojniejsze wody. Kiedy Julia śpiewa fragment “with me” jest mi już bardzo błogo. I chętnie pogrążyłabym się w tym stanie na amen.
Hiciora z “Parsley’a”- “On my own” oczywiście nie może dzisiaj zabraknąć. Ja już na dobre rozłożona wygodnie na krześle. Patrzę, słucham, słucham i patrzę i nie mogę oderwać oczu ani uszu od jednej z moich ulubionych piosenek. Przypomina mi się plaża nad jeziorem Ukiel w Olsztynie, kiedy w tej pięknej scenerii tysiące osób w zupełnej ciszy tuląc się nawzajem kołysało się delikatnie w rytmie tego cudnego utworu. Julia jest aniołem i kusicielem w tej piosence. Z jednej strony delikatna, z drugiej zdecydowana robić i żyć po swojemu. Lubię takie osoby kruche i silne jednocześnie.
“Unda da sea” to podwodny świat, pełen dźwięków banjo. Przestaje być już błogo i ponownie robi się niebezpiecznie i tajemniczo, jak to pod wodą. W “Stand still” klimat jest podobny, wyraźnie z folkowo-amerykańską nutą. To jest ten moment koncertu, w którym Julia bawi się swoim wokalem a muzycy instrumentami. A ja czuję się jakbym była w jakimś saloonie na dalekim Dzikim Zachodzie, w którym whiskey leje się strumieniami a mężczyźni rywalizują ze sobą zawzięcie o względy kobiet. A wszystko kończy się niezłą pijacką bijatyką. Utwór porwał Julię tak bardzo, że zabrakło jej tchu. Cóż po trzydziestce tak bywa ;).
Amerykański klimat przenosi się do “Wasted“. Tutaj już prym wiodą skrzypce, ale czymże byłaby ta piosenka bez puzonu i kocich ruchów basisty. Śmiejemy się i dobrze bawimy do momentu, w którym Julia zapowiada kolejny utwór. To “Piosenka“, który skomponował oraz napisał do niego tekst Kuba Jaźwiecki. Kuba o Juli mawia, że rozumie go jak mało kto. Znam jego wrażliwość. Obserwuję go na instagramie i miałam okazję słyszeć parę razy jak czaruje pięknym wokalem. Coś czuję, że niedługo pojadę i na jego solowy koncert i że będzie w moim top 3 męskich wrażliwców (obok Ralpha Kaminskiego i Korteza). Kuba skończył już płytę, a ja już teraz wiem, że na pewno będę chciała wkroczyć do jego muzycznego świata, bo będzie warto. To jest jeden z piękniejszych duetów, jakie ostatnio usłyszałam. Żeby nie było aż tak bardzo nostalgicznie Julia na konice sypie żartem: “No to wracamy do mnie i do piosenek, które maja tytuły” 😉
No i jest on “Mindless crime“. Aranżacyjna perełka. Ponownie czuję ten niepokój, co w Medei. To niebezpieczne morze. Jestem w nim niczym tonący rozbitek, rozpaczliwie chwytający resztki powietrza. Walczę z całych sił, ale strach i ciemność ogarniają mnie coraz bardziej. W duszy słyszę “fight back”, “scream loud”, ale wiem, że to już koniec. I zanurzam się w zimnej, zabójczej morskiej fali.
To jest ten moment, w którym muzycy po kolei schodzą ze sceny, począwszy od Juli. Bo teraz, już pamiętam jak to było w Katowicach. Kiedy utwór się kończy na scenie zostają tylko dźwięki pianina, przy którym siada teraz Julia a ja mam łzy na policzkach, bo to jest mój ukochany “Niebieski“. Wracam do chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy. To było ponad rok temu. Uczucia się nie zmieniły, choć tak długo “Niebieskiego” nie było w moim świecie. Teraz wrócił i przypomniał, dlaczego tak bardzo kocham muzykę Juli i jak bardzo się cieszę, że ponownie mogę go usłyszeć na żywo. On tnie moje wrażliwe serce na drobne kawałki. Staję się wówczas taka bezbronna i jest mi tak błogo, jak w niebie. Jeśli takie dźwięki w nim będą, to ja poproszę od razu bilet w jedną stronę.
Choć nie jestem na werandzie, nie ma lata, a ja nie siedzę przed domem z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni, to nie przeszkadza to bynajmniej mojej wyobraźni przenieść się właśnie tam w rytmie kojących dźwięków “Small town blues“. Blues gości także w “Tonight“. Jest więc fajny klimacik. Publiczność w końcu zaczęła reagować na to, co dzieje się na scenie i zaczęła rytmicznie klaskać. Zabawa jest już na całego, gdy Julia śpiewa “Nie potrzebujemy nic“.
I to już jest koniec. tak by się tylko jednak wydawało. Gromkie oklaski i Julia z zespołem wracają na scenę, by ponownie zanurzyć nas w magii. Pierwszy raz mam okazję usłyszeć kalimbę, kiedy Kuba zaczyna grać na tym przedziwnym instrumencie tworzy się niesamowity hawajski klimat. “Somewhere over the rainbow” połączone z “Living on the Island” zaśpiewane w tak cudnej aranżacji słyszę po raz pierwszy. Tego trzeba wysłuchać na żywo. Bo to jest bajka! Ten anioł znowu mnie zaczarował a uśmiech błogości nie schodzi mi z twarzy przez cały czas. Znowu jestem w muzycznym niebie i nie chcę z niego wracać na ziemię. Całości dopełnia “Heaventually“, piosenka, która jest jedną z moich ulubionych z pocztówek z nad morza 😉 Puzon of kors robi tutaj robotę, tamburyn i końcówka, kiedy cały zespół wraz z Julią śpiewa “aaaaaaa”. Ciary na całym ciele.
I teraz to już naprawdę jest koniec. Moja morska podróż dobiegła końca, dlaczego trwała tylko 1h i 20 minut się pytam? Chcę więcej, mogłabym słuchać do rana, ale niestety ten piękny czas mojego spotkania z Julią i jej muzyką się skończył. Myślę jednak, że nie jest to rozstanie na kolejny rok. Jeśli jednak będzie trzeba, to poczekam. Na Julię zawsze poczekam. To w końcu królowa liryzmu, mój top 3. Lubię ją tak bardzo, że uległam, kiedy chciała zrobić sobie zdjęcie po koncercie (żarcik). Fota była, bo to był wyjątkowy wieczór, bo Jej muzyka jest wyjątkowa, bo Julia jest wyjątkowa. Do Niej wracam niezależnie, czy zabierze mnie do warzywniaka czy nad morze. Lubię ten Jej muzyczny świat, taki różnorodny, jak różnorodne jest życie.

